Preludium
"Ach, nadchodzi! Stąpa lekko, jak zawsze, i nie ma na sobie regaliów swojego urzędu. Przybył więc potajemnie, nie chcąc być widzianym, ale ja... - palcem macha przejmująco w powietrzu, gdy słowo jest przedłużane przed powtórzeniem. "Wyczuwam ciemny płaszcz jego mocy, podążający po ziemi, po której stąpa. Widzę, jak ostrożnie porusza się wśród stosów moich porzuconych dzieł. Ciekawość, jak sądzę, przezwycięża ostrożność, gdy przegląda najbardziej ekstrawaganckie z nich - zastanawia się, co tym razem wymyślił Broken! - ale jego sprawa jest pilna. Zastanawiam się, czego chce ode mnie potężny Prorok".
Zamaskowana postać niemal rzuciła się do przodu, owijając wokół siebie szaty, zanim usiadła. Z tyłu pokoju ciężka zasłona poruszała się w powietrzu, a świece migotały, nadając melodię cieniom tańczącym wokół wypełnionego pergaminami stołu.
"Nie mam czasu na gierki - warknął nisko Prorok, jego barytonowy głos, niczym płyta przesuwająca się nad grobowcem, wyraźnie kontrastował z częstymi tenorowymi trzaskami Złamanego. Głęboko pod maską jego oczy przeszywały plecy Złamanego, który wciąż wściekle szkicował. "Ty też nie. Powinieneś był mi powiedzieć, że wróciłeś.
"Dlaczego?" - odpowiedział Broken. "Po co miałbym mu mówić, skoro jego lokaje śledzą każdy mój ruch. Gdybym nie wiedział lepiej, powiedziałbym, że się mnie boi!" Ta ostatnia myśl sprawiła, że parsknął śmiechem.
"Wystarczy - zainterweniował Prorok, a jego głęboki głos zamknął się nad grobowcem. "Tym razem jesteśmy bliżej niż kiedykolwiek wcześniej. Więc, na litość boską, skup się!
Nastąpiła zmiana w jego postawie. Jego szaleńcze, niemal nieregularne ruchy, polegające na rysowaniu kolejnego niezrozumiałego wzoru, ustały, a on sam wstrzymał wszelkie ruchy. Odwrócił się, jego głowa lekko się przechyliła, a zerwana maska pośmiertna - utrzymywana na miejscu przez wstążki wypełnione modlitwami - pozwoliła błyszczeć figlarnie i przebiegle w jego jednym niezasłoniętym oku. Ten obraz pasował do niego, otoczonego makabrycznymi ciekawostkami; rzędami słoików na półkach, niektórych pustych, oznaczonych eleganckim pismem, innych wypełnionych płynem wystarczająco gęstym, by ukryć prawdziwy kształt cieni, które w nich pływały. Wyprostował głowę, jakby zapomniał, że jest przechylona i nagle zdał sobie z tego sprawę.
"Ach," powiedział. "Chce porozmawiać o rytuale, naprawdę. To pomaga mi się skupić, prawda? Mów, mów, drogi Proroku. Czy odkryłeś coś nowego?"
"Znalazłem Apokryf Animonderis".
"Ile stron tym razem, potężny?" - powiedział Złamany, udając zmęczone westchnienie.
"Wszystkie".
To naprawdę go zaniepokoiło. Przeszukał oczy Proroka swoimi, w których płonął gniew, wściekłość, ale przede wszystkim zazdrość. Gdzie? Gdzie on to znalazł? Jak ten bezwartościowy, żądny władzy idiota zdołał dostać w swoje ręce jego nagrodę? Ale wtedy, wśród niezliczonych myśli, które tańczyły wokół jego umysłu jak liście w huraganie, jedna myśl zwyciężyła, a jego suche, szare usta pękły, gdy się uśmiechnął.
"I potrzebujesz kogoś, kto to przeczyta" - powiedział.
"Już ją przeczytałem" - odpowiedział Prorok bez ogródek.
"Oczywiście, przepraszam. Chciałem to zrozumieć".
"Skup się - powiedział Prorok, spokojny jak śmierć, wyciągając spod szat tom. "Moje notatki są w środku. Bierzmy się do pracy.
* * *
"Śmierć zatem - powiedział w końcu Złamany, a jego wzrok podążał za pędzącym umysłem, skacząc w lewo i w prawo - i Życie są jak każdy inny konstrukt. Z wyjątkiem wszystkich sposobów, w jakie są oczywiście absolutnie różne. Rozumiesz?
Trudno było wytrzymać czyjąś słabość lub idiotyzm; a Prorok czuł, że jest stale otoczony przez jedno i drugie. Ale Broken rzucił mu wyzwanie na zupełnie innym poziomie - praca z nim nad Apokryfami, wiele godzin studiowania i eksperymentowania, okazała się ciągłym obciążeniem dla jego zdolności, rywalizacją woli, intelektu i mocy, która doprowadziła go do granic możliwości. Było to tak ekscytujące, jak i groźne; i dobrze się w tym czuł, ponieważ w końcu wiedział, że zawsze będzie na szczycie. Przy całej swojej mocy i intelekcie, okaleczony przez swoje niezrozumiałe obsesje, uwięziony między fragmentami własnego umysłu, Złamany nigdy nie mógł mu dorównać. Prorok wiedział, że to był jedyny powód, który skłonił go do współpracy. Przekonanie o swojej wyższości w praktyce.
Krótko mówiąc, znalazł idealne narzędzie. Nie trzeba było dbać o to, jak działa ogień. Wystarczyło, że płonął.
"Kontynuuj", powiedział po prostu.
"Dla Animonderisa dusza jest jedynym wspólnym budulcem zarówno życia, jak i śmierci; jeden zdefiniowany przez jego obecność, drugi przez jego nieobecność. Wierzy, że integralność, świętość duszy pozostaje - a właściwie musi pozostać - nietykalna i że ten związek z życiem i śmiercią jest nie do pokonania. Stawia zatem pytanie, czym naprawdę jest dusza? Tajemnice Dweghom sugerują, że postawy, instynkty, a nawet wspomnienia nie są związane z duszą. Bo jeśli dusza jest nietykalna, to nie można wyciąć jej kawałka i nadać jej kształtu, rozumiesz? Dobrze."
"Tak, tak - powiedział Prorok. "Ale Animonderis nie dowodził Pyre. Nie miał też okazji zbadać jej efektów. Czy składniki zadziałają? Czego mi brakuje? Czy wierzysz, że można to zrobić, Broken?"
"Co?" Złamany odwrócił się, nagle skupiając się z powrotem na ponurym warsztacie i swoim gościu. "Oczywiście, że można to zrobić. Co za dziwne pytanie! Właśnie je rozwiązaliśmy. Powiedziałem wszystko o konstrukcie, prawda? Potrzebujemy tylko odpowiednich materiałów i narzędzi. A potem... och, wtedy ty i ja mamy moc, by zbudować budynek".
"Czy wiesz, czego będziemy potrzebować, aby go ukończyć?"
"Dlaczego tak, tak, jasne jak Pyre na horyzoncie. Twoja lista jest dobra, dodałem kilka innych. Małe rzeczy, naprawdę. Prawdopodobnie rozproszone po całym świecie. No i oczywiście musimy zwrócić do ognia to, co z niego zabraliśmy".
"Tak - mruknął Prorok. "Inni nie potraktują tego lekko".
"Hmf. Inni!" - zadrwił Broken. "To nie ma znaczenia. Materiały muszą być właściwe. Nie. To materiały określą, co jest właściwe".
"Zajmę się przygotowaniami - powiedział Prorok, wstając z miejsca. "Zrób to samo - dodał niemal po namyśle.
"Rzeczywiście - powiedział Złamany, ale ledwo go usłyszał. Wślizgując się w noc, jego ciemna szata przeszywała półmrok, rozedrgana plama ciemności na tle słabych cieni, dopóki inny kształt nie skradał się obok niego bezgłośnie.
"Boski" - wysyczał przybysz.
"Przygotować siły - zaszczekał, nie zwalniając kroku. "Będziemy potrzebować różnych zespołów. Infiltracja, ekstrakcja, walka... I skontaktujmy naszych agentów z Szepczącym i Warlordem. Popchnijmy ich przez chwilę we właściwym kierunku.
"Czy tak się stanie, mój panie?"
"Tak - odpowiedział, a ciemne oczy błyszczały mu pod kapturem ze zniecierpliwienia. "Od dawna dręczą nas ograniczenia związane z kondycją naszych żołnierzy, ale wkrótce będę władał tajemnicami śmierci. Obudzę ich zastosowania; obudzę ich, tak, ale nigdy nie zwątpię". Spogląda w bok na swoich wiernych. "Zostaną wypełnieni Wolą Pana - dodał, po czym ponownie odwrócił się do przodu. "A potem unieśmiertelnimy w niej świat... A teraz idź."
Niczym wrona wśród cieni, postać uciekła, wyposażona w wolę swojego Proroka.
Daleko z tyłu, głęboko w na wpół zawalonych katakumbach, z których Prorok właśnie się wyłonił, sam pośród chaosu swojego warsztatu, Złamany kontynuował.
"Oczywiście, Animonderis się myli. Zasadniczo. Śmierć nie jest obecnością duszy. A Życie jest po prostu atrakcyjnym gospodarzem. I rzeczywiście, Animonderis nie miał do dyspozycji Pyre; ani woli naszego Pana; ani on, ani nikt inny, mojej mocy i zrozumienia, prawda?".
Podszedł powoli, niemal z wahaniem, do ciemnej zasłony z boku pokoju. Drżącą ręką odsunął ją delikatnie na bok, a projekty i zawieszone materiały spadły i poturlały się, gdy zostały zepchnięte na bok. Za zasłoną, prawie pusty pokój skąpany był w delikatnym świetle świec. Proste pudełko leżało samotnie w jedynym schludnym kącie warsztatu. Nie było tu żadnych papierów, żadnych ciekawostek, żadnych słoików z częściami ciała. Tylko jedno proste pudełko - zniszczone wiekiem, ale wielokrotnie naprawiane - wystarczająco duże, by zmieścił się w nim jeden człowiek, oświetlone pojedynczą czarną świecą. Uśmiechnął się, sięgając po nią delikatnie.
"Wkrótce, ukochana - mówi, a jego głos jest tak pewny, jak nigdy wcześniej tej nocy. "Uleczę duszę z utrapienia Życia. Wkrótce sprowadzę nasze stado z powrotem, chętnych sług woli naszego Pana. Wkrótce przywrócę ciebie - wyzywającą, wolną, nieposkromioną".
Statek
Gdy wierni - choć było ich niewielu - śpiewali uświęconą melodię, Henrik uniósł obie ręce w błogiej czci i przyłączył się do ich modlitw.
Skagg było wioską o skromnych zasobach; jest to miejsce, w którym słowo "komfort" wydaje się obce i odległe dla umysłów jego gruboskórnych mieszkańców. Położone wzdłuż smaganych wiatrem wybrzeży Norvden, Skagg wyróżnia się swoim oddaleniem nawet wśród standardów tego regionu; do najbliższego właściwego miasta można dotrzeć konno w ciągu trzech dni.
Jedyną rzeczą, z której słynęła ta wioska - a Henrik użył słowa "słynęła" dość hojnie - był solony dorsz. Twarde jak skóra buta i nadmiernie słone, te płaty peklowanej ryby mogą przetrwać miesiące, co czyni je poszukiwanym towarem zarówno dla żeglarzy, kupców, jak i żołnierzy.
Nie było pięknego sposobu na ujęcie tego w ramy: Skagg było podrzędną wioską. Jednak pomimo jej wad, Henrik całym sercem pielęgnował swoją podupadłą parafię. Był tu księdzem od dziesięciu lat, głosząc wiarę Kościoła Teistycznego nielicznej, około pięćdziesięcioosobowej trzódce. Choć było ich niewielu, mieszkańcy tej wioski mieli niezachwianą wiarę - każdego dnia wychwalali chwałę Teosa.
Podbudowany tak nieskazitelną wiarą, Henrik poprowadził dzisiejsze kazanie - czytając z modlitewnika, który leżał przed nim na centralnym podium kościoła. Jego miodowy, barytonowy głos rozbrzmiewał podczas kazania, a po nim rozlegały się ciche szmery wiernych, którzy z religijnym skupieniem powtarzali każde jego słowo.
"W ogniu grzechu człowiek został poniżony! Niech ci, którzy pozostaną, szukają odkupienia w wiecznym świetle Theos!" - wykrzyknął Henrik, przeciągając spojrzeniem po sali kościelnej. Po krótkiej przerwie kontynuował: "Szukajcie wybawienia, wy, którzy wierzycie! Przeżyjcie ten dzień tak, jak każdy inny: z pobożnością i szacunkiem dla boskiego wyznania wiary!".
Jakby na zawołanie, kościelni wstali, mrucząc kilka ostatnich słów modlitwy przed opuszczeniem budynku.
Henrik pozwolił, by ogarnęła go cisza, ostrożnie zamknął leżący przed nim modlitewnik i oparł palce na ozdobnej okładce. Pozostał tak przez kilka minut, a stukot deszczu na zewnątrz rozbrzmiewał w mrocznej sali kościoła.
"Nie modliliście się dzisiaj, przyjaciele - odezwał się stanowczo ksiądz, zwracając się do czterech odzianych w szaty postaci, po dwie z każdej strony sali. Milczący goście przez cały czas trwania kazania zajmowali zaciemnione obrzeża sali, ani razu nie uczestnicząc w religijnych uniesieniach. Pomimo ich wysiłków, by pozostać w ukryciu, Henrik zauważył ich niemal natychmiast - znał bowiem każdą szczelinę zwietrzałego budynku kościoła jak własną kieszeń, a jego towarzystwo cuchnęło niewiarą.
"Czyżbyście byli kupcami? Choć nie wyglądacie na kupców..." zastanawiał się na głos Henrik, "A może jesteście zwykłymi podróżnikami, szukającymi chwili religijnego ukojenia podczas przejazdu przez Skagg?". Gdy kapłan przemówił, trzy postacie przesunęły się do przodu; czwarta zrobiła miejsce na wejście do kościoła, pośpiesznie blokując bliźniacze drewniane drzwi.
Henrik poczuł przeszywający go dreszcz niepokoju i opuścił dłoń na rękojeść miecza, który miał przypięty do pasa. Jedna z osób wystąpiła naprzód: olbrzymi mężczyzna, szeroki i wysoki. Odsunął kaptur, odsłaniając poznaczoną bliznami twarz, całkowicie pozbawioną włosów.
"Nasza Pani nie szuka naczynia z modlitwami do nikogo, kapłanie" - stwierdził mężczyzna bez ogródek. "Czy będzie to twoja forma, czy symbol twojej wiary - kontynuował brutal, wskazując na modlitewnik, który stał na podium - zależy od ciebie.
"Nie znam twojej pani - powiedział wyzywająco Henrik, a jego ostrze, uwolnione z pochwy, zabłysło w blasku świec. "Ale ona nie będzie stawiać żądań w Jego domu.
"Nie obawiaj się o spokój swojej świątyni, kapłanie - mężczyzna uśmiechnął się krzywo. "Ona mówi tylko szeptem.
Na skinienie głowy pozostali ruszyli w stronę Henrika, dobywając ukrytej broni z cichą niecierpliwością.
SIŁY STAREGO DOMINIUM ZNAJDUJĄ SIĘ W STU KRÓLESTWACH. WYNIK WPŁYNIE NA REZULTAT RYTUAŁU.
Sondaż
- Przywróć księgę kapłana (wynik sprzyja Prorokowi)
- Przywrócenie księdza do życia (wynik faworyzuje Broken)
Ostrza, które nie przestają działać
Kare Valdirson nie był tchórzem.
Był weteranem wielu bitew i krew nie była mu obca. Przelewał krew południowców podczas najazdów. Zgładził Nords innych Aettirów i swoich krewnych. Przelał własną krew, gdy jego brat splamił swoją narzeczoną. Nigdy się nie zawahał ani nie bał. Kare Valdirson nie był tchórzem.
Uśmiechnął się na tę myśl, gdy oparł się o zewnętrzną ścianę latarni, a jego znudzenie nieco ustąpiło. Było to dobre miejsce do pilnowania statków, ponieważ wychodziło na oba mola i wejście do magazynu. Inni oczywiście również stali na straży, ale Kare był gotów założyć się, że ci na statkach spali, a Jork poza magazynem nie był najostrzejszym ostrzem zbrojowni. Nie miało to znaczenia; wioska jeszcze nie napadła, więc nikt nie napadłby z lądu. A od strony morza żaden statek nie mógł wpłynąć bez wiedzy Soerbjorna.
Ostrze. Uśmiechnął się na myśl o tym słowie, dobywając miecza raz jeszcze i obserwując, jak jego ostrze łapie blade światło księżyca, gdy nim porusza. Dwa ostrza, naostrzone i połączone w jedno, wyrastające z rękojeści wykonanej z dwóch metalowych węży zwiniętych wokół siebie, ich połączone głowy tworzące głowicę; pomimo trzech brakujących kamieni z oczu, pozostał tak piękny jak zawsze. Tvennr Dawno temu jego przodkowie nadali mu dwojaką nazwę, która okazała się trafna. Był to miecz, którego Sjolne użył do pokonania Heilfy i ten sam, którego Kare użył do odebrania życia własnemu bratu. Starszyzna uznała to za sprawiedliwe zabójstwo. Dwa razy za dużo, pomyślał, bo ostrze powinno było trafić do niego w pierwszej kolejności.
Przez chwilę dotarło do niego, że taka historia nie była obca temu ostrzu. Po dziesięcioleciach władania nim, jego dziadek, prawdziwy drań, stracił przez nie życie. Jego ojciec, Valdir, zadbał o to. Wcześniej dzierżyła je jego prababka, Aitta Krwawa, która zabiła więcej Nords niż ktokolwiek inny w ostatnim czasie.
Sugerowano oczywiście, że ostrze było przeklęte. Mówiono, że to pamiątka po Gigantach Ognia; niektórzy twierdzili, że to w rzeczywistości sztylet, jakaś ceremonialna rzecz w rękach tych, którzy kiedyś nimi władali. Inni mówili, że była to jedna z par, którymi władali generałowie ognistych dzieci; bliźniacy, którzy zginęli obok siebie, nie zdoławszy zabezpieczyć flanki Ognistego Boga. Skoffa z Bjornheim miał dzierżyć siostrzane ostrze, ale wymieniano też innych kandydatów. Prawdę powiedziawszy, Einnari Skoffy było podobnie wyglądającym ostrzem, ale z motywem piór; a Skoffa, jeśli wierzyć plotkom, popełnił wiele morderstw w czasach swojej świetności.
Kare wzruszył ramionami, schował miecz i zadrwił. Takie opowieści o klątwach nie były rzadkością w Mannheim, podobnie jak opowieści o krwi i przemocy. To była droga Nordów. Nie miał zamiaru nie dzierżyć tej rodzinnej pamiątki, a historie i bajki niech będą przeklęte. Kare Valdirson nie był tchórzem.
Wtedy woda się poruszyła. Jego oczy zwęziły się i przeskanował zatokę, przeklinając słabe światło księżyca przebijające się leniwie przez chmury. W końcu go zobaczył, dużą masę, być może małego wieloryba, zagubionego w fiordzie, wystawiającego grzbiet lub głowę z wody. To dobrze; Soerbjorn był kosztowną gębą do wykarmienia, a to kupiłoby im dzień, a może nawet dwa. Mając nadzieję, że morski Jotun uciszy zabójcę, czekał na znajomy podmuch i rozprysk uderzenia wieloryba, który odbił się echem w nocy, ale nie nadszedł. Zamiast tego wieloryb po prostu tam pozostał, unosząc się delikatnie, gdy poruszał nim słaby prąd zatoki. Uśmiechnął się, myśląc, że polowanie już się skończyło i czekał, aż tusza zostanie wciągnięta pod wodę.
Zamiast tego usłyszał kolejne poruszenie wody, tym razem od strony brzegu.
Kare Valdirson nie był tchórzem. Ale gdy zobaczył, jak umarli wychodzą z wody, jak mokre pióropusze ich hełmów kapią, gdy wiszą żałobnie z tyłu lub z boku, a ich zdemaskowane twarze są tak samo pozbawione wyrazu i puste jak maski śmierci wśród nich, poczuł, jak dławi go ostrzegawczy krzyk.
Jork, niech bogowie go błogosławią, zadzwonił dzwonem i krzyknął, aby wioska wzięła broń. Jeden po drugim, zaniepokojone okrzyki odpowiadały na wezwanie. Ale Kare nie. Jeden z umarłych, którego ciemne szaty ociekały wodą i złośliwością, wyszedł na zewnątrz i natychmiast odwrócił się, by spojrzeć na niego, pomimo odległości. Następnie postać wskazała na niego, a umarły poruszył się.
Przed śmiercią Kare Valdirson trząsł się jak liść podczas burzy.
SIŁY STAREGO DOMINIUM SĄ W MANNHEIM, POSZUKUJĄC RELIKTÓW OSTATNIEJ KRUCJATY. WYNIK WPŁYNIE NA REZULTAT RYTUAŁU.
Sondaż
- Awaria
- Sukces
Zaprojektowane łono matki
Tukkuni wpatrywał się w księżycowe, tropikalne zarośla oazy Huenantli, pozwalając, by wilgotne powietrze pieściło jego nozdrza i zalewało płuca. Dzisiejsza noc była spokojna - przynajmniej jak na standardy tego wielkiego pustkowia. Siedząc na szczycie pozostałości dawno nieistniejącej iglicy - jej organiczne ruiny dawały mu punkt obserwacyjny wysoko ponad nawet najwyższą palmą oazy - odważny W'adrhŭn pozwolił, by jego uwaga dryfowała po jadeitowej przestrzeni poniżej.
Powietrze rozbrzmiewało brzęczeniem i klikaniem owadów oraz odległym - ale nigdy zbyt odległym - rykiem i dudnieniem ogromnych bestii. Od czasu do czasu dostrzegał zdenerwowany wierzchołek drzewa, wstrząsany nieznaną siłą pod jego liściastym pancerzem. W oddali, ledwo widoczny, obramowując odległe granice oazy, mógł dostrzec pustkę, która pozostawała poza zalesionym domem jego ludu - piaszczyste brązy zamieniły się w puste, pijane czernie i szarości pod nocnym niebem.
Poniżej, wokół podstawy złamanej iglicy, niczym mech na odkopanych korzeniach wielkiego drzewa, leżało rozległe miasto oazowe - ozdobione migoczącymi pochodniami i niemal organiczną architekturą wielkich plemion. Tutaj, na jednym z wielu punktów obserwacyjnych iglicy - z przerobioną skorupą konstrukcji służącą jako archaiczna, ale imponująca forteca - odważny zaczął niechętnie pełnić obowiązki strażnika tej nocy. Było zbyt cicho, zbyt spokojnie - jego chwiejna uwaga domagała się zadań wymagających większej sprawności umysłowej - i poczuł, jak do jego myśli wkrada się niepożądane uczucie nudy.
Tukkuni ziewnął. Nigdy nie ziewał. Ten gest wydawał mu się obcy - nie pasował do jego wojowniczego opanowania. A jednak, pomimo nienaturalnej nowości tej czynności, ziewnął ponownie, rozwierając szczęki niczym wygłodniały drapieżnik. Powieki dzielnego wojownika poczuły, że dojrzewają, falując w irytującej senności. Przez moment Tukkuni poczuł, jak jego oczy zamykają się, zapadając w chwilową drzemkę, która trwała zaledwie sekundę.
Odważny natychmiast wyrwał się z mimowolnego odpoczynku, siłą prostując postawę i chrząkając z obrzydzeniem. Mimo usilnych starań, uczucie nie ustępowało: jego topór był niezwykle ciężki, oddech spowolniony, a myśli kusiły go snem.
Jego drugie w życiu ziewnięcie było jednocześnie jego ostatnim - zamieniło się w stłumiony jęk, gdy całe powietrze uszło z jego ciała jednym mocnym pchnięciem.
Tukkuni, zagubiony w rażąco nietypowym stanie roztargnienia, nie zauważył intruzów, którzy zbliżali się do jego pozycji - wspinając się po pochyłej powierzchni iglicy za pomocą haków. Nie umknął jego uwadze jednak sztylet, który tkwił między jego łopatkami, przecinając kręgosłup.
Za nim pojawiła się upiorna postać w płaszczu, której dolną część ciała przesłaniał potok dymu i popiołu. Kheres wbił swój sztylet jeszcze głębiej w ciało śmiałka, wbijając się w nie z krwawym chlupotem. Wzrok Tukkuniego zamigotał w morzu szkarłatu i przewrócił się do tyłu, gdy wysiadły mu nogi. Gdy dzielny padł martwy, nieumarły humanoid pochylił się do szeptu, rechocząc.
"Nie ma za co, zagubiony".
Ostatnią rzeczą, jaką Tukkuni zobaczył, była reszta nieumarłych infiltratorów wspinających się na jego punkt obserwacyjny, syczących przed zejściem w zapomnienie. Jego ostatnią myślą były dwa spanikowane słowa.
Matriarcha...
Iulios oblizał wargi - a przynajmniej próbował. Stan nieśmiertelności Xhiliarchy pozbawił go śliny, która niegdyś pokrywała jego język - teraz matowobrązowy, popękany i pozbawiony wilgoci, podobnie jak reszta jego zmumifikowanej fizjologii. Pomimo bezsensowności takiego gestu, Iulios powtórzył go mimo wszystko; niektóre nawyki przylgnęły do niego nawet w stanie nieśmiertelności.
Iulios nienawidził tego miejsca. Gardził oazą z prawdziwą zawziętością: pełna owadów i pierwotnych drapieżników; ta hermetyczna dżungla była zalesionym labiryntem, który krył w sobie niezliczone niebezpieczeństwa. W drodze tutaj jeden z jego ludzi skarżył się na ból w jelitach - ich rodzaj nie odczuwał bólu, przynajmniej fizycznego - tylko po to, by dowiedzieć się, że robak wielkości myszy polnej zagrzebał się w jelitach nieszczęśnika, powodując coś w rodzaju dyskomfortu.
Xhiliarcha najbardziej gardził swoją misją. Skradanie się w ciemnościach, w tak łobuzerski sposób, nie przystoi dowódcy legionu takiemu jak on. Podczas gdy Iulios miał za zadanie dostać się do wnętrzności złamanej iglicy, aby odzyskać kadź do tarła, pozostali, druga grupa infiltratorów, zostali wysłani, aby schwytać matriarchę W'adrhŭn - cel o wiele bardziej honorowy niż jego. Warlord, jego pan, nazwał drugą misję "samobójstwem", nalegając, by Iulios ścigał mniej śmiercionośną nagrodę - nie chciał, by jego drugi podwładny niepotrzebnie zginął. Pomimo rozsądnego rozumowania swego pana, Xhiliarcha pragnął prawdziwego wyzwania, a to nim nie było.
Iulios zwęził oczy o suchych jak pergamin powiekach, obserwując pojedynczą duszę, która strzegła wejścia do wnętrzności iglicy. Xhiliarcha i jego oddział skryli się w gęstej dżungli, milcząc jak grób i obserwując swój cel.
"Jeden strażnik", pomyślał Iulios, "tak blisko miasta. Łatwo. Zbyt łatwo."
Pomimo utrzymujących się podejrzeń, Xhiliarcha kontynuował swój cel, gestykulując do zmumifikowanej kobiety po swojej prawej stronie. Skinieniem głowy kobieta uniosła łuk, wystrzeliwując pojedynczą strzałę z ciemności. Wkrótce potem strażnik W'adrhŭn upadł z hukiem - grot strzały wbił się między jego oczy. Iulios uśmiechnął się z dumą: Imponujące umiejętności strzeleckie Augustii były bezpośrednim wynikiem jego nauki.
Bez słowa Xhiliarcha i jego oddział pospieszyli do tunelu iglicy. Gdy zaczęli schodzić w głąb przepastnych wnętrzności budowli, wnętrze przywołało wspomnienie z odległego - bardzo odległego - dzieciństwa Iuliosa. Jego matka przyrządzała na specjalne okazje danie składające się z jagnięcych wnętrzności owiniętych wokół mięsa z organów - nie mogli sobie pozwolić na zmarnowanie żadnej części zwierzęcia. Iulios sam czyścił wnętrzności, wypłukując ich zawartość wodą i szorując palcami ich prążkowane wnętrze. Tunel iglicy przypominał mu takie wnętrzności - pozbawione wilgoci żywej tkanki, ale niewątpliwie organiczne.
"Zbyt łatwo", pomyślał ponownie Xhiliarcha, gdy jego grupa ruszyła dalej.
STARE DOMINIUM ZINFILTROWAŁO OAZĘ HUENANTLI, BY ODNALEŹĆ "ŁONO ZAPROJEKTOWANEJ MATKI". CO PRZYWIEŹLI?
Sondaż
- Pozostałości kadzi rozrodczej
- Matriarcha oazy
Świadoma pamięć
Po całej powierzchni Eä rozsiane są opuszczone twierdze; grobowce minionych wieków, goszczące godnych spośród tych, którzy niegdyś chodzili po ich salach.
Są to ciche miejsca. W końcu większość cmentarzy taka jest. Ich ciszę przerywa jedynie brak szacunku dla świata zewnętrznego i wyobraźnia odwiedzających. Często tacy śmiałkowie wyczarowują szepty i ruchy lub uroczyste spojrzenia duchów dawno minionych istnień, obserwujących z miejsca znajdującego się na granicy ich wzroku. Cisza śmierci jest bowiem straszniejsza dla żywego umysłu niż głosy zmarłych; bezruch obecnych jest groźniejszy niż wyobrażony ruch.
Przybyszom z Ghabol'Domn taka cisza i spokój nie były obce. Znaleźli odpowiednie towarzystwo w zapieczętowanych domach godnych i chętnych powierników w ich cichych głosach. Jednak nie było między nimi koleżeństwa, nie było miłości, którą godni utracili dla swoich profanacyjnych braci w śmierci. W swym śmiertelnym pochodzie przybysze zbezcześcili zarówno ciszę, jak i bezruch. Nie towarzyszyło im żadne światło, ale też nie było ono potrzebne, gdyż ich przybycie było obwieszczane w ciemności.
Najpierw nadszedł huk; pojedyncza nuta, głęboka i monotonna, kamienia ciągniętego o kamień. Jego niski warkot odbijał się od zapieczętowanych domen godnych, zwiastując nadejście defilerów i szydząc z twarzy wyrzeźbionych nad każdymi drzwiami, które wpatrywały się w nie z cichym gniewem. Następnie odezwały się dzwony, gdy kadzielnica wydzwaniała swe mgliste modlitwy, błogosławiąc ucznia śmierci, który podążał za nimi. Potem wreszcie rozległy się kroki, ani ciche, ani ostrożne, wprawiające w grzechot zbroje i szaty; wyzywające, szydercze, pewne siebie.
Ten bluźnierczy chór zapuszczał się coraz głębiej i głębiej, a ich nadejście było obwieszczane uszom wytrenowanym w ciszy pustych sal. Kiedy procesja pojawiła się za rogiem wąskiego korytarza, a szerokie, rozsypane stopnie poprowadziły ich do sal poniżej, Czarodziej już czekał. Stojąc samotnie na środku ścieżki, zmarszczył brwi, ale się nie zachwiał.
Najpierw pojawił się sztandar, zużyty i postrzępiony, którego niegdyś pozłacane słońce teraz pociemniało i zachmurzyło się. Potem nadeszli żołnierze, których zauważył jego zwiadowca; sześciu, jak pamiętał, z mieczami i tarczami w pogotowiu, z bronią wiecznie niewyczerpaną. Za nimi szedł okryty szatą nieszczęśnik, szybując w tańczącym dymie, jakby opary trzymanej przez niego ciorby unosiły jej posiadacza. Następnie, perfumowany niemal obrzydliwą słodyczą kadzielnicy, nadszedł ich przywódca; odziany w złoto i rubinową czerwień, z berłem w dłoni, z twarzą zakrytą marmurową maską. Za nim szedł grobowiec, cały marmurowy grobowiec niesiony przez jednego, jego tył ślizgał się po podłodze, dudniąc złowieszczo przy każdym kroku. I wreszcie reszta; rzędy żołnierzy w zbrojach, które czarodziej pamiętał z minionych wieków i imperium, które odeszło w niepamięć. Nie dręczył go strach, ale liczyły się liczby, a brutale z grobowców i porzucone szczątki wśród żołnierzy mogły podważyć jego plany.
"HALT!" krzyknął w końcu. Po echu jego głosu nastała cisza, przerywana jedynie dzwonieniem kadzielnicy, które nie ustawało. "Wkraczasz na teren posiadłości Ghabol'Domn. Osądziłbym was w imieniu klanu, ale wygląda na to, że śmierć została wam już zaoferowana. Zawróćcie, aby wasze ciała nie zostały zniszczone.
"Wstrzymaj się z osądem, czarodzieju Ravadhu - powiedział zamaskowany kapłan, jego akcent był obcy, ale nie obcy jego językowi. Cichy głos, pomyślał Ravadh, ale słyszał go zbyt wyraźnie, choć to go nie martwiło. Martwiło go to, że nigdy nie podał swojego imienia. "I powstrzymaj się od gróźb. Masz nie więcej niż dwudziestu ludzi i nie będą oni potrzebni. Przychodzę w pokoju.
"Spokojnie przychodzą tylko ci, którzy zostali zaproszeni do Hold" - odpowiedział, ale jego umysł szalał. Jak? Jak to... to rzecz wiedzieć? "Nie zaoferowano takiego zaproszenia. Powtarzam, choć pamiętam, że mówiłem to już wcześniej: zawróć".
"Ale zostałem zaproszony, Ravadh - powtórzył kapłan. "Zaoferowano mi zaproszenie i należną przysługę".
Dreszcz przebiegł po kręgosłupie Dweghom, a jego oczy rozszerzyły się. Zobaczył, jak maska porusza się, a twarz za nią uśmiecha się.
"Zapamiętaj to, stary przyjacielu: garstka ocalałych z twojego klanu. Mały klasztor. Mnich oferujący dobroć swoim wrogom. W zamian za to zaproszenie i przysługę".
"Niemożliwe... Człowiek-Kerawegh? Pietus?"
"Cieszę się, że udało ci się dotrzeć do Twierdzy przed Upadkiem, Ravadh. Przez pewien czas radziłem sobie gorzej. Już nie."
"Nie możesz być-!"
"Żywy? Nie. Jestem kimś więcej. I przyszedłem odebrać. Potrzebuję Świadomej Pamięci. Świadomej Pamięci, o którą cię proszę, i spłaty długu. Twój Mnemancer - Onrukhenadha to był? Albo Relikt Wspomnień, jeśli go masz".
Czarnoksiężnik Ravadh milczał, serce mu waliło, gdy jego umysł starał się zrozumieć sytuację i prośbę. Łatwo było przysiąc przyjaźń człowiekowi, który miał umrzeć za kilka dekad. Nie spodziewał się, że będzie go to prześladować wieki później. "To, kim jesteś... to, o co prosisz, jest niemożliwe - mruknął w końcu.
"Powiedziałem, że przychodzę w pokoju, Ravadh. Złożyłem ci przysięgę, której świadkiem był mój Pan, że nie skrzywdzę ciebie ani twoich i że będę trzymał twoją obecność w ukryciu. Ale przysiągłeś też przyjaźń i przysługę. Odmów mi tego, a moja przysięga złożona łamiącemu przysięgę nie może się ostać. Co ty na to?"
W oczach Ravadha znów pojawił się cel. Jego pięść zacisnęła się, żyły rozjarzyły się ognistym światłem, podobnie jak korytarz za nim. Płomienie zapłonęły, ukazując automaty, które odpowiedziały na jego wolę; oswojone, przeznaczone do pracy w kuźni lub kopania ziemi, ale ich narzędzia były śmiertelnie niebezpieczne, jeśli zostały użyte w walce. Wśród nich, skąpana w ognistym świetle, garstka wojowników; niewielu ocalałych z niegdyś silnego Holdingu.
"Masz dobre intencje, dumny Ravadhu" - powiedział kapłan. "Ale nie możesz mieć nadziei na walkę z jego wolą".
"Jego wola zniszczyła mój klan".
"Jego wola zachowała to przez przysięgę Jego kapłana" - odpowiedział Pietus, jego głos był gładki, zachęcający. "Ze wszystkich, których mój lud mógł wysłać, zostałem wybrany bez wiedzy o naszej przyjaźni. Czy nie widzisz Opatrzności?
"Widzę kpinę z martwego boga", warknął Dweghom.
"Ja... rozumiem - odpowiedział Pietus ze smutkiem i zamilkł na chwilę, po czym odezwał się ponownie. "Wiedz jedno: nadchodzi czas, gdy ty i ja spotkamy się na polu walki. Ale to nie tutaj i nie teraz. Spróbuję więc jeszcze raz. Jeśli nie widzisz w tym Jego Woli, uszanuj pamięć własnych słów. Odwdzięcz się, przyjacielu. Pokaż Aghmie swoje wybory".
Zapadła cisza, przerywana jedynie trzaskającymi za nim płomieniami automatów i brzęczeniem kadzielnicy.
"Co ty na to?" Pietus zapytał ponownie.
Sondaż
- Zaoferuj Mnemancera.
- Zaoferuj relikwię wspomnień.
- Poprowadź klan Kankhalis do końca.
Zapach życia
Negative Dearth stał sam.
Ich wycofanie się z porozumienia z kolegami i dołączenie do armii najemników sprawiło, że zostali pozbawieni sojuszników i pilnie potrzebowali nowych zasobów. Chociaż spodziewali się zamachów na swoje życie, inni książęta kupieccy postanowili ukraść im kontrakty. To pozostawiło im dwa wyjścia: albo ponownie dołączyć do porozumienia, albo znaleźć nowe kontrakty. W desperacji Negative Dearth wybrali to drugie. Oferta była ekstrawagancka jak na tak mały urok. Generyczny Ekstrakt Feromantycznego Przyciągania, lub, jak nazywali go ich ludzcy klienci, "eliksir miłosny", był banalnie wymagający w produkcji, w przeciwieństwie do jego docelowego odpowiednika. Mimo to, pomimo nieistotności produktu i ekstrawaganckiej ceny, zaczęli żałować swojej decyzji.
W tym sensie można zatem argumentować, że Negative Dearth był sam. W znacznie bardziej realnym sensie, nie spotykało się takich klientów bez odpowiedniego wsparcia i ochrony. Ich prywatna straż była obecna, choć dyskretnie, a okoliczne wzgórza były usiane klonami Marskmana. Negatywny Dearth stał tak samotnie, jak tylko mógł. A kiedy samotna, okradziona postać nadleciała z dymem ze wschodniej ścieżki, Negative Dearth ucieszyło się, że to zrobili. Nawet widok wozów wypełnionych po brzegi połamanymi, na wpół zgniłymi kończynami nie zmienił ich zdania. Rzędy wozów ciągnęły się za unoszącym się kultystą, niesione przez zgniłe zwłoki koni i byków - starożytne ofiary dla ich tak zwanego boga, jeśli doniesienia były prawdziwe.
"Przybywam z nową ofertą od mojego pana. Stwór, sam na wpół zgniły, unoszący się na fali obrzydliwego dymu kadzidlanego, mówił z oczywistą pogardą - jakby w jakiś sposób Wygnaniec był większą obrazą dla kosmosu niż jego własna obrzydliwa egzystencja. Nie czekając na odpowiedź, mówiła dalej. "Oferuje pięciokrotność ceny za twórcę eliksiru. Przyjmij - rozkazał, a jego suchy język mlasnął z niezadowoleniem w ustach, jakby z trudem powstrzymywał obelgi i przekleństwa.
"Twój pan chce feromantę?" odpowiedział Negative Dearth. "Za pięciokrotnie wyższą cenę?"
"Zaakceptuj!" - powtórzyła rzecz.
Nie, Negatywny Dearth prawie powiedział. Prawie. Pięciokrotnie wyższa cena...
Wymiana miałaby konsekwencje; potencjalnie poważne. Negative Dearth wybrałby, rzecz jasna, kogoś takiego jak Diminutive Returns, więc technicznie rzecz biorąc, miał prawo dokonać takiej wymiany. Ale gdyby Suweren kiedykolwiek dowiedział się, że ktoś wymienił żywego Feromantę... Chyba że Negatywnej Złudzie udałoby się w jakiś sposób nadać temu pozytywny wydźwięk - gdyby, na przykład, Suweren dowiedział się, że ktoś wymienił żywego Feromantę. poszukiwany pretekstu do angażowania zmarłych - potencjalnie oznaczałoby to usunięcie. Co gorsza, Abominację.
Ale to oznaczało, że Suweren się dowie i to za pięciokrotnie wyższą cenę... To przyniosłoby Negative Dearth tak potrzebną ulgę, a nawet pocieszenie. Mogliby odzyskać część kontraktów utraconych na rzecz swoich kolegów.
Ich umysły szalały od możliwości, Negative Dearth zaczerpnął tchu i otworzył usta...
Sondaż
- Akceptuję. Możemy zmienić umowę.
- Odmawiam. Będziemy przestrzegać regulaminu istniejącej umowy.
To, co zakrzywia rzeczywistość
Fragment raportu nr 1
Oto pilny raport od Lochagosa Thespianosa - dowódcy garnizonu na wyspie Mynakos - skierowany do najczcigodniejszego Scholae Heliasa. Z gniewem i bólem w duszy muszę poinformować o następującej sprawie: tegoroczny festiwal dramaturgiczny został bezceremonialnie opóźniony z powodu nieprzewidzianych przeszkód. Siedem księżyców temu nasza wyspa doświadczyła łańcucha niszczycielskich pożarów, które spaliły wschodnią część naszego najdroższego Mynakos. Podczas gdy główne miasto zostało oszczędzone przez zniszczenia, wschodnia część Mynakos zawiera większość naszych zapasów żywności i cenny zbiornik wodny wyspy - straciliśmy już wiele farm i większość tegorocznych zbiorów. Biorąc pod uwagę, że do pory suchej pozostało jeszcze kilka miesięcy, a także biorąc pod uwagę selektywny charakter tych wybuchów ognia, w pełni podejrzewam, że jest to dzieło podpalaczy; śledztwa już się rozpoczęły, aby wyeliminować winowajców.
Festiwal dramaturgiczny na Mynakos to ważne święto samo w sobie, ponieważ najbardziej utalentowani aktorzy i pisarze będą mieli szansę wystąpić w promiennych murach Helias - prezentując swoje talenty pod boskim spojrzeniem Dionikosa, naszego boskiego patrona i mistrza wszelkiego bogactwa i sztuk wysokich. Ze względu na ważny charakter tego wydarzenia, spodziewamy się wielu artystycznie nastawionych gości w nadchodzącym miesiącu; uprzejmie proszę o opóźnienie wszystkich statków wypływających na Mynakos o tydzień, dając nam wystarczająco dużo czasu na zbadanie tej pilnej sprawy i zapewnienie bezpieczeństwa!
Fragment raportu nr 2
Szanowni i najmądrzejsi Scholae z Helias: Ja, najbardziej pechowy i potencjalnie przeklęty Lochagos Thespianos, muszę z przykrością poinformować, że Mynakos jest atakowane - nie ma co do tego żadnych wątpliwości! Dwa księżyce temu nieznani bandyci wyłonili się z morza - a przynajmniej tak twierdzą naoczni świadkowie - atakując naszych obywateli i obiekty w środku nocy. Prawie wszystkie nasze silosy do przechowywania zboża zostały spalone na popiół, farmerzy zostali pozbawieni życia i późniejszej użyteczności, a kilka martwych zwierząt zostało wrzuconych do rezerwatu wodnego wyspy - zatruwając go.
Choć sam nie natknąłem się na tych nikczemnych intruzów, gdyż marudne tchórze atakują tylko słabych i nieuzbrojonych, świadkowie mówią o chodzących trupach i unoszących się w powietrzu widmach spowitych skwierczącym popiołem. Co więcej, mieszkańcy głównego miasta stają się coraz bardziej niespokojni: wielu twierdzi, że Mynakos jest przeklęte, co powoduje konflikty i niezgodę społeczną. Szaleństwo ogarnęło ludność i zaczyna się rozprzestrzeniać wśród żołnierzy stacjonujących na wyspie; obawiam się, że jeśli nie zajmiemy się tymi eskalującymi najazdami, mogą wybuchnąć zamieszki.
Co więcej, nasza grupa najemników z Taurii zerwała kontrakt i uciekła z wyspy. To niehonorowe odejście nastąpiło po tym, jak dołączone do nich Minotaury przez całą noc chłostały wody, z których rzekomo wyłonili się napastnicy, próbując "odstraszyć zło". Odwrót tych obornikowych, czczących bydło przesądnych tchórzy sprawił, że znaleźliśmy się w jeszcze bardziej niepewnym położeniu: nasza obrona jest ograniczona, nasze zapasy się kurczą, a nasi napastnicy cuchną czarodziejską interwencją.
Zdając sobie sprawę z powagi mojej prośby, proszę o wysłanie Primodynamicznego Globu i wspierającego go Mechanika na pomoc naszej wyspie. Z tego co zrozumiałem, urządzenie to ma niwelować magię w swoim pobliżu, a wspomniane do tej pory zdarzenia powinny wystarczająco dobrze uzasadniać użycie takiego narzędzia.
Nasz wróg stara się złamać naszą wolę, zanim ujawni się, by zadać zabójczy cios - jestem tego pewien. Musimy pozbawić ich magicznych sztuczek, aby prawda mogła zostać ujawniona!
Fragment raportu nr 3
Tu zastępca Lochagosa Loukianosa - martwe ciało Thespianosa zostało znalezione w zbiorniku wodnym na wyspie. Jako następny w łańcuchu dowodzenia, zarządziłem natychmiastową ewakuację wszystkich cywilów i uczestników festiwalu na główną wyspę Helias. Ataki miały miejsce w głównym mieście, choć udało nam się ograniczyć rozprzestrzenianie się pożarów tylko do obrzeży.
Z przykrością informuję, że Clio, rodiański mechanik, którego zatrudniliście do pomocy, oraz wysłany przez was Globus Primodynamiczny zostały skompromitowane. Urządzenie i jego przewodnik zostali wysłani, wraz z liczną eskortą wojskową, do walki z okropnymi napastnikami podczas jednego z ich ostatnich nalotów i od tego czasu pozostają bez śladu. Wysłaliśmy siły, aby ich odzyskać i poinformujemy o wynikach w kolejnym raporcie. W międzyczasie pilnie proszę o więcej żołnierzy, racje żywnościowe i cysternę ze świeżą wodą.
Widziałem wroga na własne oczy i obawiam się, że mój umysł mnie zawodzi. Nie potrafię powiedzieć, czy walczę z mirażami, czy z prawdziwymi stworzeniami; wszystko to wydaje się niekończącym się koszmarem. Widzę tylko trupy - władające ogniem i siejące szaleństwo, gdziekolwiek się pojawią...
Dionikosie, pomóż nam podczas naszego największego nieszczęścia!
SIŁY STAREGO DOMINIUM ZAATAKOWAŁY WYSPĘ MYNAKOS - PROTEKTORAT MIASTA HELIAS - ABY ZNALEŹĆ "TO, CO ZAKRZYWIA RZECZYWISTOŚĆ". CO PRZYWIEŹLI?
Sondaż
- Primodynamic Globe
- Mechanik Clio
[[PONIŻSZE JEST BEZPOŚREDNIM WYNIKIEM ZEBRANYCH MATERIAŁÓW, NA PODSTAWIE TWÓJ DECYZJE PODCZAS WYDARZENIA. TRZY WYNIKI FAWORYZOWAŁY ZŁAMANEGO. TRZY FAWORYZOWAŁY PROROKA. TO JEST WSTĘPNY WYNIK. WIĘCEJ ZOSTANIE UJAWNIONYCH W PRZYSZŁYM TYGODNIU.]
To było spokojne miejsce, Capitas.
Poza rykiem Pyre niewiele rzeczy zakłócało ciszę i spokój martwej cywilizacji. Poświęceni Ostatecznemu Wyznaniu szanowali to, zajmując się swoimi profanacyjnymi sprawami ze spokojną czcią, a ich szaty delikatnie poruszały się wokół nich. Od czasu do czasu coś zakłócało ciszę: zawalenie się ruin, krzyk nowo narodzonego, zawodzenie jednego ze starych Panteonów. Całe miasto nasłuchiwało wtedy, obrażone hałasem, a postacie wszędzie, od najgłębszych lochów po otwarte pola goszczące nieruchome legiony, powoli odwracały głowy w kierunku dźwięku. Jak kaszel w pustej katedrze, hałas był anatemą, dziwactwem naruszającym świętość bezbożnych ruin Capitas.
Następnie odbył się rytuał.
* * *
"NIE!"
Rozpaczliwy krzyk na chwilę przykrył liturgię profanacyjnych śpiewów, które mieszały się z wyjącym wiatrem i ryczącymi, purpurowymi płomieniami. Wzbił się wyżej niż trzask błyskawic, których rdzenie były stłumione w kolorze, ale nie w dźwięku, uderzając raz za razem z czasz stosu w popielate chmury powyżej, niczym elektryczne burze wybuchającego wulkanu. Przykryło to triumfalne warknięcie Proroka, gdy jego magia przelała się przez niego do Rytuału po drugiej stronie stosu.
"NIE! NIE! NIE!" - głos zawołał ponownie, skrzecząc i łamiąc się, dopasowując się do twarzy mężczyzny, który go wypowiedział, aż w końcu stał się niczym więcej niż szlochającym płaczem. "Nie....Nononono...Nie-" Słychać było tylko szloch, gdy pędził w kierunku rytualnego stosu naprzeciwko niego, jednego z sześciu rozrzuconych wokół w Pyre. Trzy miały obsadę i paliwo Złamanego, a trzy Proroka. Nie obchodziło go, który z nich. Prorok miał... Krzycząc, szlochając i przeklinając, gdy biegł, jego powykręcane nogi zawodziły go po raz kolejny w nieśmierci, tak jak robiły to za życia, Złamany rzucił się, by powstrzymać to, co wiedział, że już się skończyło.
Skończyło się to na długo przed dotarciem do celu.
Sześć purpurowych erupcji ryknęło wokół Pyre, słupy płomieni szukały niebios, które niegdyś mieściły bóstwo, które podsycało ich ogień. Błyskawice trzaskały raz za razem, gdy Pyre i słupy spotykały się pośród rozszerzających się popielatych chmur, ciemne kształty w purpurowych liniach formowały się, gdy stłumiona poświata przemieszczała się między nimi. W końcu, tak nagle jak wybuchł świat, światło i dźwięk ucichły, z wyjątkiem słabego grzmotu z oddali. Popielate chmury rozszerzały się teraz cicho, coraz dalej i dalej.
Potem spadła kropla deszczu. Potem kolejna i kolejna, aż delikatny deszcz zaczął moczyć ruiny Capitas, popękane i zakurzone pozostałości Dominium Hazlii. Przez jakiś czas Prorok śmiał się, prawie radośnie, prawie żywo, gdy deszcz padał na jego zakapturzoną głowę.
"Zdrajca!" wrzasnął Złamany, opierając się na lasce jak na kuli i ciągnąc za sobą lewą nogę, której kolano w końcu się ugięło. "Wąż i jad człowieka! Wyciszyłeś moc! Przekierowałeś moją moc, MY rytuał martwych naczyń! Ty...! Ty-"
"Cicho, ty stary, zrujnowany głupcze - powiedział Prorok, unosząc palec, by postukać go pod okiem. "Spójrz."
Ruiny spowijała cienka zasłona deszczu. Słaby dym wciąż unosił się ze zgliszczy rytualnego stosu obok Proroka, wokół którego leżało tuzin kultystów.
Wtedy jeden z nich drgnął.
"Dokonało się - uśmiechnął się Prorok, wzdychając z wyraźną ulgą, gdy patrzył na poruszające się ciało.
"Mieliśmy ich przebudzić..." jęknął Złamany. "Mieliśmy sprowadzić wiernych, sprowadzić więcej umysłów, które dobrowolnie zaoferują swoją wolę. Mieliśmy przynieść świadomość, wolę i życie..."
"Co dobrego jest w wolnej woli? Co dobrego zrobiła dla Niego wolna wola? Doprowadziła Go do... - westchnął, zatrzymując się. "Wolna wola rodzi pytania. To jest moje zwycięstwo. Naród niekwestionujący. Doskonali wierni. Idealni żołnierze". Za nim podążył kolejny kultysta, a za nim jeszcze jeden, aż w końcu wszyscy się poruszyli i stanęli.
"Kłamca!" Broken wypluł to słowo. "Kłam dla reszty, ale nie dla mnie. Nic, co zrobiłeś, nie miało z Nim nic wspólnego". Potem kontynuował, cicho, mówiąc do siebie: "Z drugiej strony, nic, co zrobiłem, też nie miało...".
"Idealne naczynia - podsumował Prorok, ignorując go i wpatrując się w oczy kultystów, niegdyś wypełnione szaleństwem i żarliwością, teraz puste i szare, nieruchome i wpatrzone w nieskończoną nicość. Ignorując szloch Złamanych, przez chwilę Prorok zaznał błogości.
Potem ruszyli dalej.
"Nie... - mruknął teraz Prorok.
Niczym szmaciane lalki, marionetki ze skręconymi sznurkami, kultyści zaczęli czyścić miejsce rytuału niezręcznymi, niepewnymi ruchami.
"Co to jest? Nie!"
Gdzieś w mieście młot uderzył w kowadło. Nie było niczego, co mogłoby przyjąć cios, z wyjątkiem zimnej stali samego kowadła, ale młot wciąż uderzał, raz za razem, a dźwięki odbijały się echem po zrujnowanym mieście.
"Jak?" zapytał Prorok, odwracając się w stronę hałasu. "Mieli być..." Spojrzał na szmacianych kultystów zamiatających i zbierających pozostałości po rytuale, po czym odwrócił się do Złamanego, którego głowa wciąż się trzęsła, ale teraz z wymalowanym na niej pokręconym grymasem. "Co zrobiłeś?"
Ktoś wyrył coś na kamieniu. Potem ochrypły głos próbował wykrzyczeć dzisiejszą modlitwę.
"To nie moja sprawka - powiedział Złamany, a ciekawość wzięła górę nad radością. "Oni nie są Przebudzonymi. Oni po prostu... pamiętają, jak sądzę. Są wspomnieniami bez woli. Działaniem bez celu. Nawyk bez intencji. Czy nie to właśnie...?"
"Nie - odpowiedział ponuro Prorok i zaczął odchodzić. Za nim Złamani śmiali się, gorzko, ponuro, gorączkowo... rozpaczliwie. "Ale jeśli nie ma woli, to może coś z tego wyjdzie - kontynuował Prorok, ale gdy przechodził obok Złamanych, zatrzymał się.
"Dziękuję, stary... przyjacielu - powiedział ze złośliwym jadem w głosie. "Nie mógłbym tego zrobić sam. Wpatrując się w puste oczy kultystów, którzy pracowali bez celu wokół szczątków rytualnego stosu, Złamany płakał bez łez.
Z brwiami zmarszczonymi w głębokim zamyśleniu, Prorok ruszył przez miasto. Mijał wejścia do katakumb, niegdyś ciche, teraz powoli wypluwające ospałe, bezmyślne ciała, niektóre chodzące, wiele czołgających się. Z każdym nowym przebudzonym, którego widział, zdawał sobie sprawę, że ich umysły miały coś w nich... ale nie były wypełnione. Nie było idealnie... ale musiało wystarczyć. Przeszedł przez targ, na którym cisi i głośni kupcy wymachiwali rękami nad towarami, których tam nie było. Omijał robotników naprawiających zniszczone drogi, bez narzędzi i efektów. Przechodząc przez dziesiątki obliczeń i potencjałów, nigdy nie zdał sobie z tego sprawy.
Inni Pomazańcy obserwowali ze swoich nor deszcz, zgniłe korzenie, które podlewał i obrzydliwe owoce, które przynosił. Każdy z nich snuł plany, jak najlepiej wykorzystać szaleństwo swoich dwóch rówieśników i skutki ich porażek. Ale na to przyjdzie czas później. Na razie Pomazańcy patrzyli i zastanawiali się, bo zdali sobie sprawę.
To było spokojne miejsce, Capitas.
Nie więcej.
Następstwa
[[PONIŻSZE WYNIKI SĄ BEZPOŚREDNIM REZULTATEM ZEBRANYCH MATERIAŁÓW, OPARTYCH NA WASZYCH DECYZJACH PODCZAS WYDARZENIA. TRZY WYNIKI FAWORYZOWAŁY ZŁAMANYCH. TRZY FAWORYZOWAŁY PROROKA. JEST TO WYNIK DLA KAŻDEJ POSTACI, PONIEWAŻ ŻADNA Z NICH NIE OSIĄGNĘŁA W PEŁNI SWOJEGO CELU, ALE TEŻ ŻADNA Z NICH NIE PONIOSŁA CAŁKOWITEJ PORAŻKI]].
Kowal. Generał. Krawcem. Architekt. Balsamista. Kupcem. Żołnierzem. Kapłanem. Czarodziejem. Żebrakiem. Podatnik. I Caelesor.
To było szalone. To było potępienie. To było GŁOŚNE.
Oczywiście nie upiorne dźwięki otaczającego go na wpół żywego miasta. Te ignorował tak samo, jak ignorował ciszę stuleci. Dla człowieka o intelekcie Proroka świat zewnętrzny istniał tylko wtedy, gdy trzeba było nim manipulować, kształtować go lub nim rządzić. Przez resztę czasu był tylko rozrywką dla żyjących i słabo myślących. Egzystencja należała do człowieka. Kiedy ktoś odchodził, jego dom nie był niszczony, rodzina nie podążała za nim w śmierci, przyjaciele nie przestawali istnieć. Świat poza umysłem był po prostu scenerią, dopóki nie stał się etapem egzekucji.
Tak więc, po tym jak brutalnie sięgnął do ich umysłów, wici jego żelaznej woli prześlizgnęły się po ich niespójnych, rozdrobnionych umysłach, wspomnienia Dwunastki zaczęły krzyczeć w jego umyśle, mieszając się z jego wewnętrznym głosem, zakłócając jego wolę i rozszerzając jego własne myśli o nowe i nieznane; a Prorok, po raz pierwszy w swoim istnieniu, obawiał się wiecznego potępienia.
Z bolesnym, suchym sapnięciem zrobił krok do tyłu, walcząc o utrzymanie równowagi, gdy w końcu udało mu się oderwać swoją wolę od naczyń przed nim. Niemal dyszał odruchowo, zanim jego zdyscyplinowany umysł odrzucił tę myśl jako niepotrzebną, biorąc pod uwagę obecne okoliczności. Przyjął tę myśl z uznaniem i ulgą, po czym zatrzymał się, by ocenić sytuację.
Poświęcił dwa miesiące na znalezienie i zebranie odpowiednich kandydatów, którzy byli wystarczająco nienaruszeni próbą przywrócenia prawdziwej woli przez Złamanego, ale także których wspomnienia i umiejętności były wystarczająco nienaruszone, aby mogły być przydatne; szereg umiejętności miał na celu wzmocnienie, uzupełnienie i rozszerzenie jego. Następnie poświęcił kolejny miesiąc na doskonalenie teorii stojącej za praktyką dominacji.
Kolejne trzy miesiące poświęcił na upewnienie się, że nic mu się nie stało, przeczesując każdy zakamarek własnego umysłu i niszcząc każdą nieuczciwą myśl lub wspomnienie, które w jakiś sposób zakradło się do niego po połączeniu ze wszystkimi dwunastoma statkami. Dopiero wtedy spróbował ponownie, tym razem jeden po drugim, jego wola była siłą natury.
Niczym powiew powietrza wślizgnął się na początku, miękko wypełniając luki w umysłach statku. W każdym zakamarku pozostawionym bez życia przez Przebudzenie, delikatna pieszczota jego woli wirowała i wślizgiwała się, chłód bryzy, z początku obcy, potem kojący dla rozbitych umysłów, oferujący pewność i obietnicę celu i potencji. A gdy już jego kojąca obecność ich ogarnęła, gdy każda przypadkowa myśl i zbłąkane wspomnienie zostały delikatnie złożone w aksamitnym uścisku, dopiero wtedy delikatny powiew jego wtargnięcia zamienił się w zimne, żelazne szpony.
Kowal. Generał. Krawcem. Architekt. Balsamista. Kupcem. Żołnierzem. Kapłanem. Czarodziejem. Żebrakiem. Podatnik. I Caelesor.
Kiedy skończył, narodzili się Uczniowie Proroka, wypełnieni jego niezgłębioną mocą i jedną, żelazną wolą.
A jego wrogowie, rówieśnicy, cały świat zacząłby się ich bać.
* * *
"Gdzie jesteś... Ja... Słyszałem cię."
To było zaklęcie. Pierwsze zaklęcie, jakie znał.
"Jego słowa widzę. i znalazłem cię... ukochaną? Przez popiół śmierci i Jego".
Tam, za zasłoną, było napisane zaschniętą krwią na ścianie jaskini, która stała tam, zanim powstała jego pracownia. Pierwsze zaklęcie szaleńca.
"Znów śnię czerń, której nigdy nie znałem. mgły teraz. martwy sen. Słyszę życie... szepty o świcie... o świcie?"
Garść istnień przemknęła mu przed oczami. Kość tu, noga tam, kawałek skądś indziej... Był mnichem. Murarzem. Pielgrzymem. Architektem... Był wieloma rzeczami. Wielu ludzi.
"Chodzę po zmarłych. Oni... Modlitwy chodzą."
Inni nie wiedzieli. Nawet ten wąż, Prorok. Nazywali go Złamanym. Mylili się, tak jak to mówili. Nie był jednym złamanym człowiekiem. Był wieloma złamanymi ludźmi, których naprawiono. Wszyscy Go kochali, wierzyli w Niego. Jeden jednak kochał ją i ta miłość rozciągała się przez wieki na wszystkich.
"Ja z wiernych? Dotarł do mnie. umarł żyje." Pochylił się nad nią i pocałował ją w czoło, wiernie intonując słowa.
Oczywiście nie była to jedyna rzecz, co do której inni się mylili. Wszystkie teorie o jego mocy i szaleństwie. Posiadał moc wielu Pomazańców, nie jednego. I nie był szalony. Po prostu... różne jego strony przekazywały mu władzę, nie dając tego po sobie poznać. To było naprawdę zabawne.
"Śmierć". Zakończył, chichocząc.
A teraz się przekonają.
Stał wyprostowany, nie utykał, jego zgarbiona sylwetka rozwijała się, górując nad miejscem jej spoczynku. Wyglądał na rozgniewanego.
Często był zirytowany. Nie sposób było nie być, biorąc pod uwagę jego naturę. Ktoś mógłby się czymś zdenerwować, prawda? Ale on nigdy nie był zły, nie po swoim namaszczeniu. Ale tym razem Prorok go rozgniewał - rozgniewał go całego. Został skrzywdzony, okradziony i oszukany, a on chciał się odegrać, bo nie można mu było odmówić. Wola i miłość wielu ludzi tego wymagały. Jeden po drugim zebrał ich umysły i wszyscy przemówili zgodnie.
Otworzył usta i zaczął śpiewać, jego głos był czysty i rezonował w tonach wszystkich, którzy byli Złamani.
"Gdzie jesteś ukochana? Widzę cię przez popiół i czarną mgłę. Usłyszałem Jego słowa i odnalazłem Go. Śmierć Świtu."
Nie było ani jednego nieożywionego, który by go nie usłyszał. Od przebudzonych marmurów i najniższego żołnierza legionów po pokręcony Panteon i jego rówieśnika wśród Pomazańców, wszyscy czuli moc płynącą z jego słów, a ich uwaga była szarpana jak świece szarpane wiatrem.
"Teraz śnię. Nigdy nie wiedziałem, że umarli śnią o życiu. Słyszę szepty o świcie. Modlitwy wiernych?"
"Dotarli do mnie. Umarłem. Chodzę. Umarli chodzą."
Na zewnątrz Pyre poruszył się, ciągnięty przez mały stos płonący wewnątrz niego. Rosło ono coraz bardziej, aż niegdyś poszarpana postać Złamanego została pochłonięta przez własny Pyre, mniejszy, owszem, ale ani mniej wściekły, ani mniej potężny.
"On żyje!" Krzyczał pośród okrzyków bólu i agonii, gdy skręcone płomienie stosu szalały wokół niego w tornadzie purpurowej energii i ognia, a jego skwierczące kości wydychały ciemne opary, które wirowały wokół niego. A Pyre była posłuszna, szalejąc mocniej i z większą furią niż kiedykolwiek wcześniej. Nawet rytuał nie opanował takiej mocy, nawet żaden z Pomazańców. Na wpół bezmyślni obywatele zostali do niej przyciągnięci, a jej wezwanie odbiło się echem w sercach wszystkich wiernych na całym świecie. A potem to się skończyło.
Jego zwęglona maska spadła, skóra stopiła się, odsłaniając połowę czaszki, która nie pasowała do tej odsłoniętej. Jego węglowe usta, purpurowe żyły w syczącym żarze, wciąż się uśmiechały, a jego puste oczodoły zwróciły się w jej stronę, zanim wyszeptał ostatnie słowo.
"Śmierć".
Gdzieś w Capitas, kowal przestał wbijać młot w swoje kowadło, jego ręka zatrzymała się w powietrzu, gdy rozglądał się pytająco wokół siebie. Krzyk kobiety trzymającej na rękach dziecko, którego nie było, przerwał jej zawodzenie, gdy rozejrzała się dookoła i zapłakała sucho. Na całym świecie wola obsypała nieżywych, niczym spóźnione błogosławieństwo nie-Boga.
W warsztacie jedno ciało się nie poruszyło. Na podłodze leżała zwęglona czaszka, zrujnowana przez moc, którą tu władano. Nic nie zdradzało ogromnej potęgi, która panowała tu jeszcze kilka chwil temu, poza kłębami dymu wciąż unoszącymi się znad szczątków. Nic się nawet nie poruszyło.
Aż odezwał się głos.
"Słyszałem cię", powiedział. "Słyszałem cię przez popiół i czarną mgłę".
Pochyliła się nad jego czaszką, kępkami ciemnych włosów zasłaniając mu oczy niczym kurtyną, gdy całowała jego zwęgloną szyję.
"Śpij teraz", powiedziała. "Teraz moja kolej".